wtorek, 17 czerwca 2014

Surfowanie vol. 1



Jako mały chłopak zobaczyłem na filmie opalonego gościa z deską surfingową pod pachą, który poderwał najładniejszą laskę w okolicy nawet się do niej nie odzywając. Spojrzał na nią, przeczesał spalone słońcem i morską solą włosy i już była jego. Nie pamiętam, co to był za film, ale pamiętam co wtedy pomyślałem: Jak dorosnę chce być taki jak on!

Trochę trwały przygotowania do pierwszego surfu w moim życiu. Najpierw trzeba było znaleźć jakąś sensowną miejscówkę, która mnie nie zbankrutuje. Europa nie bardzo wchodziła w grę (jak się dzisiaj dowiedziałem, niesłusznie. Podobno są świetne miejsca do surfowania w Portugalii), więc wypadło na US. Dokładnie to na San Diego, ze względu na zwykły zbieg okoliczności.

Potem trzeba było zebrać kasę, co będąc osobą bez stałego źródła przychodów nie jest łatwe. Życie freelancera ma jednak swoje zalety. Nikomu nie musiałem się tłumaczyć dlaczego wybywam z naszego pięknego kraju na 4 tygodnie. Biorę lapka pod pachę i spadam - jak będzie coś ważnego, to jestem pod mailem i Skype, więc nie ma rzeczy niemożliwych do ogarnięcia.

Ostatecznie wylądowałem w San Diego pod szkołą surfingu znalezioną na Yelp. Mają masę recenzji i do tego średnią ocen 4,5. Z braku innych sugestii zdecydowałem się na nich i mam nadzieję, że mnie nauczą. Co by mi nie zabrakło motywacji wykupiłem pakiet 10h nauki (jak mawiał trener boksu na Gwardii - nic tak nie przywiązuje zawodnika do klubu, jak długoterminowa przedpłata).

Dzisiaj odbyła się pierwsza godzina zajęć. Mój nauczyciel, jak się okazało Portugalczyk, uczył mnie stawania na desce i zajmowania właściwej pozycji na jej środku. Miał naprawdę dużo cierpliwości do mojego nieporadnego zapału. Spokojnie tłumaczył co robiłem źle i starał się wspierać mnie dobrym słowem, komentował każdą porażkę i klaskał przy każdym małym sukcesie. Z około 30 fal, które próbowałem złapać ostatecznie przepłynąłem może ze 3. Nie pierwszą, nie ostatnią, po prostu 3 przypadkowe fale, które akurat się napatoczyły gdzieś pomiędzy 27 upadkami na plecy lub japę.

Krótkie podsumowanie i parę fun facts:
- woda w Pacyfiku jest zimna i raczej wszyscy surfują w piankach od kostek i z długim rękawem. Ja oczywiście mam wersję short, bo po paru wyjazdach nad Bałtyk naprawdę trudno jest mnie przestraszyć temperaturą wody.
- Pacyfik jest oczywiście dużo bardziej słony niż Bałtyk, jednak wypicie wielu naprawdę solidnych łyków wody nie powoduje wymiotów (true story, zaufajcie mi)
- wskakiwanie na deskę jest dużo łatwiejsze niż wstawanie z niej na fali
- 80% czasu przeznaczonego na surfowanie spędzasz ciągnąc deskę na głębszą wodę. Nawet jak znasz trick z dziobem deski, to nie jest to znacząco łatwiejsze ani szybsze.
- znak “zakaz kąpieli, plaża dla surferów” najmniej obchodzi kąpiących się, a najbardziej surferów, którzy starają się nikogo nie zabić. Jak widać gorący piasek i chłodna woda potrafią wybić z głów zdrowy rozsądek nie tylko nad polskim morzem.
- na plażach obowiązuje całkowity zakaz palenia, używania szklanych butelek i puszczania głośno muzyki - kocham to miejsce!
- kanapka z avocado i kiełkami jest najlepszym na świecie lunchem po surfowaniu. NAJLEPSZYM!

Jutro druga lekcja, może tym razem będzie lepiej. Trzymajcie kciuki.