środa, 7 listopada 2012

Znajome twarze



Chcesz się nauczyć marketingu? Wyrzuć Kotlera, idź do Go-Go!

Marketing to sprzedawanie marzeń. To obiecywanie ludziom, że są tylko o jeden krok od bycia obiektem westchnień milionów takich samych głupków jak my. Kup Macbooka i myśl inaczej, zjedz nasz jogurt i zostań królową balu, użyj nowego tuszu do rzęs i znajdź mężczyznę doskonałego, uruchom wiertarkę udarową i zdobądź uznanie teściowej.

Książek o marketingu jest wiele - jedne ciężkie od wiedzy i toporne w treści. Inne, bardziej w amerykańskim stylu, to lekkie i przyjemne poradniki typu “jak sprzedaż długopis ojcu za miesięczną emeryturę” i “Jak zaliczyć sąsiadkę po drodze do warzywniaka”. Wszystkie mają z założenia nauczyć Cię marketingu. Chcesz poznać prawdę? Wyrzuć je wszystkie!

Prawdziwą lekcję marketingu dostaniesz w 10 minut za jedyne 500 złotych w dowolnym klubie go-go w Twojej okolicy. 5 piosenek, na które dasz się naciągnąć jak jeleń, nauczą Cię więcej niż 5 lat studiów na SGH. Wiesz dlaczego? Bo te dziewczyny naprawdę sprzedają marzenie. Jeśli jeszcze tego nie rozumiesz, to znaczy, że potrzebujesz kolejne 500 złotych i 10 minut. Po tym czasie, albo załapiesz o co chodzi, albo skończą Ci się pieniądze na karcie i będziesz musiał przyjść na kolejny “semestr” zajęć.

Research zaczynają od rozmowy, by wybadać Twoje potrzeby, marzenia, ukryte fascynacje. Potem już przychodzi czas na obietnice, których jesteś spragniony. Jeden, drugi, trzeci taniec i już wiesz, że jesteś wyjątkowy, że naprawdę jej się podobasz i zostało naprawdę niewiele do tego, by najpiękniejsza dziewczyna w okolicy oddała Ci się na zawsze. Jedyne, co musisz zrobić to zamówić jeszcze jeden taniec i będzie naprawdę dobrze...

Wiele osób może powiedzieć, że to nie o nich. Że przecież nie chodzą do go-go i nie dają się złapać na te sztuczki. Taka sama liczba osób, z pełnym przekonaniem, powie, że reklama w telewizji na nich nie działa...

Jednak wystarczy przejść się w weekend do modnego klubu w Warszawie, by zobaczyć dokładnie ten sam schemat. Tańczą na parkiecie, piją drinki z koleżankami, szukają oczami ofiary. Robią to co tydzień (albo i częściej) polując na kolejnych spragnionych adoratorów. Przez cały wieczór będą sprzedawały im marzenie o upojnej nocy razem jednocześnie naciągając na drinki i uśmiechając się zalotnie za każdym razem gdy dostaną nowego. Bo przyszły tu właśnie w tym celu, rachunek dostaniesz na barze...

Chodząc regularnie do klubu nauczysz się je rozpoznawać. Te same znajome twarze, w tych samych rejonach parkietu. Podzieliły pomiędzy siebie teren, by nie wchodzić sobie w drogę. Widzę, jak umiejętnie posługują się marketingiem bezpośrednim, sprzedażowym (bundle - dziś jestem z koleżanką) i jak wiele można się od nich nauczyć. Bo te najlepsze już dawno powinny wykładać na uczelniach. Jak kiedyś będę szukał PRówki albo marketingowca to właśnie w klubie. Mam tylko nadzieję, że nie naciągnie mnie na drinki i nie ucieknie po pierwszym dniu w pracy...



zdjęcie ze strony http://www.krakowtraveltours.com/

niedziela, 21 października 2012

Tylko mi nie kłam!



“Nienawidzę, gdy ktoś mnie okłamuje” jest najczęściej powtarzanym kłamstwem przez kobiety...

Ile razy już to słyszałem: “Możesz robić co chcesz, ale mi nie kłam!” - to zdanie jest jak rzep i nigdy go nie zrozumiem. Po co je wypowiadasz droga kobieto? Chcesz pokazać jaka jesteś nowoczesna i pełna zrozumienia? Przecież sama nie wierzysz w to co mówisz...

Gdybyś naprawdę chciała słyszeć z moich ust wyłącznie prawdę, to lekarz powinien Cię skierować na leczenie zaburzeń masochistycznych. Nie zniosłabyś jednego dnia w moim towarzystwie, ani jakiegokolwiek innego faceta. Okłamujemy się od wieków i dobrze się z tym czujemy. Od dziecka jesteśmy uczeni, że nie należy mówić komuś, że jest gruby, albo brzydki. A niestety większość z nas jest... Co wtedy? Czy w myśl Twojej wypowiedzi, zapytany “czy ładnie mi w tej sukience?” odpowiedzieć “nie, wyglądasz w niej zupełnie nieatrakcyjnie”? Ile takich szczerości zniosłabyś w ciągu jednego dnia, tygodnia, miesiąca? Gwarantuję Ci, że po drugim takim tekście wnętrze Twojej dłoni byłoby odciśnięte na moim policzku, a Twoja osoba już nigdy nie ubierałaby się nad ranem w moim mieszkaniu...

“Czy uważasz, że [wstaw imię koleżanki] jest ładna?” Skoro nie chcesz żebym Cię okłamywał, to nie zadawaj mi takich pytań... Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Jeśli miałbym powiedzieć prawdę, to awantura murowana... Albo jest brzydka i staję się nieczułym chamem, albo jest ładna i awantura murowana. Jeśli chcę tego uniknąć, to muszę kłamać, nie ma innego wyboru.

Ale przecież kłamstwo, to najgorsze, co mogłoby Cię spotkać z mojej strony. Przecież można żyć w zgodzie i miłości wzajemnie się nie okłamując... Przecież szczerość jest podstawą udanego związku i długotrwałej relacji dwojga ludzi. Przecież... podobno ktoś widział Yeti... Nie znam związku, w którym partnerzy, od czasu do czasu, by się nie okłamywali. Im dłużej on trwa, tym więcej kłamstw się w nim pojawia. “Twoja mama świetnie gotuje”, “Moi rodzice naprawdę Cię lubią”, “Jesteś najpiękniejszą osobą, jaką znam”...

Kiedy ludzie zrozumieją, że nie jesteśmy z kimś dlatego, że we wszystkim jest “naj”? Jesteśmy z kimś, bo ma najlepszy dla nas zestaw cech. To ich kombinacja tworzy tą (nie)doskonałą całość, którą kochamy? Okłamujemy się, ale robimy to, by nie sprawiać tej drugiej osobie przykrości, chcemy sprawić jej przyjemność, lub nie zawracać głowy pierdołami. Nawet jeśli nie wyglądasz bajecznie w każdej sukience, to masz tysiąc innych cech, które zdecydowanie wygrywają z tą jedną (kilkoma) sukienkami, w których wyglądasz, jak worek kartofli... A to przecież jest dla Ciebie najważniejsze, nie drobne kłamstwa, którymi poprawiam Ci humor...

niedziela, 2 września 2012

Wyprowadzam się, bo kiedyś byłeś inny!



Pragnienie autodestrukcji jest w Tobie tak silne, a mimo to wciąż tu jesteś i nigdzie się nie wybierasz.

Widzę Cię każdego dnia i zastanawiam się, jak to możliwe, że wciąż jeszcze żyjesz. Przecież nie ma w Tobie już nic, co chciałbyś przekazać innym, ani nie pozostała już w Tobie najmniejsza cząstka jakiejkolwiek wartości, z którą byś się zgadzał.

Już od jakiegoś czasu odczłowieczasz się coraz bardziej. Obserwowałem dzień po dniu, jak w imię “kariery” wyzbywasz się współczucia, czy etyki zagłębiając się coraz bardziej w świat, który chcesz podbić. Świat, gdzie jednymi wartościami jest ROI i KPI odnoszące się do wszystkiego - pracy, rodziny, przyjaźni, znajomości czy nawet hobby. Widziałem jak bardzo doskonalisz się w sztuce nie zbliżania się do ludzi i traktowania ich jedynie jako narzędzia do osiągnięcia krótko i długofalowych celów. Pozbawiając się wszelkich uczuć nauczyłeś się, że osoby w okół Ciebie nie interesuje prawda o Tobie, tylko kilka zachwytów nad ich własną osobą. Kiedyś tłumaczyłeś mi jak bardzo skuteczne jest słuchanie ich potrzeb. Spełniając je zyskujesz więcej niż gdybyś naprawdę z nimi rozmawiał. Tak jak robiłeś to kiedyś.

Widzę jak kompensujesz sobie pustkę w życiu chodząc po klubach i podrywając przypadkowe dziewczyny. Widziałem Cię wielokrotnie w eleganckich lokalach i podrzędnych spelunach, gdzie udowadniałeś sobie, że można powiedzieć im wszystko a wyćwiczony przed lustrem uśmiech oczami otwiera kobiece serce/nogi szybciej niż kilka drinków i złoty zegarek. Podobnie jak w pracy, tak i z tymi dziewczynami postępujesz cynicznie licząc KPI i ROI z każdej spędzanej z nimi chwili. Emocje zostawiasz dla tych, którzy mają na nie czas, a ze swojego życiu wyrzucasz każdego, kto mógłby być wart uczucia.

Pamiętam kiedy to się zaczęło. Odkąd poparzyłeś się zapałkami jakiś czas temu, postanowiłeś unikać ognia za wszelką cenę. Jesteś pewien, że już się więcej nie poparzysz - jednak chciałbym Ci powiedzieć, że niestety nie podgrzejesz również obiadu, ani nie napalisz w kominku w zimowy wieczór. Wiem, jak panicznie boisz się pożaru, ale ogień, jak i emocje - daje ludziom więcej dobra, niż oparzeń. Wiem, że nie ma dla Ciebie już nadziei na zmianę tego stanu, jednak przy każdym naszym spotkaniu staram Ci się przypominać o korzyściach płynących z posiadania kuchenki, kominka i jak wiele wspomnień ludzie zbierają przy ogniskach.

Tak więc patrzę na Ciebie i widzę, jak bardzo się staczasz. Każdego dnia próbuję przekonać Cię do zmiany sposobu życia, do zrobienia czegoś ze sobą, byś w końcu zaczął żyć, a nie tylko egzystować. Jednak każdego dnia widzę, że iskra uczuć i emoci gaśnie w Twoich oczach pozostawiając po sobie coraz większe spustoszenie emocjonalne, wyciskając z Ciebie ostatnie krople empatii i utwardzając jedynie pustą skorupę bezdusznego istnienia.

Widzę Cię każdego poranka w zaparowanym lustrze łazienki i patrzymy sobie głęboko w oczy. Albo mnie w końcu posłuchasz i się zmienisz, albo będę się musiał wyprowadzić - obaj nie damy rady żyć w tym samym ciele...

zdjęcie z omtimes.com

sobota, 26 maja 2012

Na rozkroku światów



Miała 20 lat i rude spływające na ramiona włosy. Zobaczyłem ją w autobusie, gdy siedziała na ostatnich siedzeniach wyraźnie zainteresowana swoją nową zabawką. Poświęcała jej niemal całą uwagę poznając każdy szczegół konstrukcji. Po jej minie można było wyczytać, że niezwykłe urządzenie, które miała na kolanach to od dawna wyczekiwany prezent. Był to aparat Zenit na film 35mm, relikt minionej epoki analogowej fotografii, w której prym wiodły takie firmy jak Kodak i Agfa. Żywy dowód na istnienie czasów, w których z wesela profesjonalny fotograf robił 12 zdjęć (a nie 500), za to każde było przemyślane, z czasów gdy zdjęcia się wywoływało, a nie tylko pstrykało. Bo film do takiego aparatu miał 24 lub 36 jednorazowych! klatek a podgląd można było zrobić dopiero po wywołaniu zdjęć w ciemni.

Obok niej na siedzeniu leżał symbol XXI wieku i pokoleniowej zmiany w rozrywce - srebrny iPod Classic, na którym miała prawdopodobnie zebraną całą muzyczną dyskografię, którą udało jej się zgromadzić w plikach mp3. To 10 centymetrowe urządzenie stało się symbolem cyfrowej rewolucji w przemyśle muzycznym, jest symbolem wolności w dostępie do muzyki, młodzieżowego buntu przeciwko korporacjom i radości z życia. Wyprodukowany przez Apple, najwyżej wycenianą w tej chwili firmę na świecie, której założyciel i wieloletni prezes stał się symbolem postępu, innowacyjności i niesamowitego zmysłu biznesowego. Firmy będącej symbolem kreatywności i jedną z najbardziej pożądanych marek na świecie.

Patrzyłem na jej podniecenie analogowym Zenitem, jednak miałem zbyt mało czasu by zapytać o historię tego prezentu. Musiałem wysiąść z autobusu, gdyż szedłem na Pocztę odebrać list z Urzędu. Było 10 minut do zamknięcia a w kolejce stało przede mną jeszcze kilka osób. Patrząc na papierowe potwierdzenia avizo wypisane ręcznie, z których kobieta w okienku odczytuje numer listu i idzie go szukać pośród setek innych zgromadzonych na półce, doszedłem do wniosku, że jest to jeden z ostatnich bastionów minionej epoki, którego ciągle nie możemy się pozbyć. W czasach gdy można rozliczyć PIT przez internet lub założyć firmę nie wstając od komputera, nadal dla naszych urzędów to list polecony jest najbardziej wiarygodną i pewną formą informowania. Czy nie łatwiej byłoby wysłać maila? Stojąc w kolejce na poczcie, nie ja jeden wyjąłem z kieszeni smartfona i sprawdziłem maila i facebooka. Zrobiło to co najmniej kilkoro z moich współkolejkowiczów. Czekając na papierowy list ze smartphonem w ręku, byliśmy jak ta ruda dziewczyna z iPodem i Zenitem. Niby w XXI wieku, ale wciąż jeszcze w XX. Dla niej była to niezwykła wyprawa do czasów, których nie znała, dla nas na poczcie, to jedynie przykry obowiązek i przypomnienie.

Technologia w okół nas rozwija się niezwykle szybko ułatwiając nam życie i umożliwiając robienie rzeczy, o których jeszcze dziesięć lat temu nie było mowy. Jednak nie wszyscy nadążają za tym wyścigiem. Część z nas świadomie wraca do przeszłości szukając w niej zagubionej w cyfrowym świecie magii. Inna część (jak urzędy i państwowe firmy) nie chce brać w niej udziału sądząc, że przeszłość jest przyszłością. Są trochę jak Kodak, który w 1976 roku miał 90% rynku filmów do aparatów takich jak Zenit. Jednak nie potrafił dostrzec nadchodzącej wraz z iPodem i cyfrowym aparatem zmiany. Dziś jest bankrutem i symbolem przegapionego rozwoju. Czy takim właśnie wspomnieniem będzie analogowy list polecony i kolejka na poczcie?

czwartek, 17 maja 2012

Dlaczego mnie nie dotykasz?




“Jesteś gejem?” - jej usta nie wypowiedziały tych słów, ale spojrzenie jednoznacznie wskazywało, że właśnie takie pytanie pojawiło się w jej głowie. Przecież nie może być innego wytłumaczenia dla tej sytuacji. Tańczy przecież koło mnie już od 2 piosenek a ja przecież jeszcze jej nie dotknąłem. Jest atrakcyjna, nawet bardzo - widzi to w zachowaniu kolejnych kolesi, którzy podchodzą do niej na parkiecie, obejmują i mówią komplementy w różnych językach wprost do jej ucha. W związku z tym problem nie jest przecież po jej stronie. Na pewno jest coś nie tak, z tym gościem. Na pewno jest gejem, bo gdyby nie był, to już dawno wykazałbym jakąś akcję właśnie poprzez dotyk. A on zupełnie nic nie robi...

Z mojego punktu widzenia jest to zabawna sytuacja. Dziewczyny są tak zabawnie zdezorientowane gdy w środku nocy w warszawskim klubie tańczysz a nie obłapiasz. Ich definicja normalnego mężczyzny to dobrze ubrany, lekko podpity podrywacz łapiący na parkiecie wszystko co nie ucieka z jego uścisku. A ten pojawia się po 0,5 sekundy od kontaktu wzrokowego. Gdy ktoś łamie ten stereotyp, zupełnie tracą głowę i nie wiedzą jak się zachować. Smutne.

Bo przecież same często o sobie mówią, że przychodzą do klubu potańczyć i spotkać się ze znajomymi. Skoro mogą to robić kobiety, to dlaczego odmawia się tej przyjemności (bo przecież jest to chyba przyjemne,  skoro tak ochoczo to robią) mężczyznom? Czy każdy facet w klubie musi mieć za cel poderwanie dziewczyny i próbę (udaną lub nie) zaciągnięcia jej do łóżka?

Zacząłem znajdować przyjemność w wychodzeniu do klubu “po kobiecemu”. Tańczę, gadam ze znajomymi, nie szukam podrywu. Lubię muzykę klubową, dobrze zmiksowaną i dobrze oświetloną. Lubię tańczyć i sprawia mi przyjemność tańczenie pośród innych ludzi do muzyki, którą wszyscy dobrze znamy i cenimy. Tylko właśnie te dzwine spojrzenia zarzucające mi, że nie robię. Na razie mnie to bawi, ale nie wiem kiedy zaczną mi przeszkadzać. Ale może skoro wychodzę do klubu nie w celu powrotu z nowo poznaną dziewczyną, tylko “po kobiecemu” to faktycznie jestem “klubowym gejem”.

niedziela, 29 kwietnia 2012

Zdjęcia wypadające z pudełka.




Czy gdybyś mógł zapomnieć wszystko co dotychczas przeżyłeś to skorzystał byś z tej możliwości? Trudne pytanie, bo przecież to właśnie nasze wspomnienia decydują o tym kim jesteśmy i jakie decyzje podejmujemy. To doświadczenie płynące z naszych przeżyć połączone z “wiedzą” zdobytą z innych źródeł (telewizja, książki, internet, znajomi) definiują nas i stoją za decyzjami, które podejmujemy.

Przeżywając ciekawe chwile coraz częściej sięgamy po aparat, by utrwalić w naszej pamięci piękne miejsca, ważne momenty lub po prostu niezwykłe zbiegi okoliczności. Kiedyś zapisywaliśmy je na 35mm rolki filmu, teraz trafiają w postaci zer i jedynek na kartę pamięci w naszym telefonie lub lustrzance. Wracamy czasem do tych zdjęć by choć przez chwilę poczuć jeszcze magię zapisanych chwil. Działa to najlepiej, gdy wspomnienia na nich zawarte są jednoznacznie pozytywne. Takie zdjęcia wyciągamy w chwilach złego nastroju, by przywrócić uśmiech na nasze twarze, by poczuć muśnięcie szczęścia na smutnej duszy.

Znacznie trudniej jest, gdy jedno takie spojrzenie potrafi zniszczyć całe budowane przez nas szczęście. Gdy jedno słowo jest w stanie zburzyć mur zapomnienia i rozbić wznoszoną twierdzę zapomnienia, zaczynasz zastanawiać się czy jest jakaś szansa by jeszcze żyć normalnie. Nie wiem kiedy mnie to spotka, bo staram się jej unikać, ale zawsze kończy się bólem i psychą rozjechaną walcem. Bo każde wspomnienie zapisane w pamięci jest wielkim cierniem raniącym przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Czuję się jakbym podnosił z podłogi tysiąc rozsypanych zdjęć - na każde z nich patrzył, i każde było zapisem bólu.

Czy całkowite zapomnienie jest możliwe? Czy kiedykolwiek nauczę się jak przykryć przeszłość nowymi zdjęciami? Czy nauczę się nie patrzeć na każde zdjęcie po kolei zanim znów wsadzę je do pudełka, z którego się wysypały? Muszę się tego szybko nauczyć, bo nie jestem w stanie tak dłużej funkcjonować, nie chcę tak żyć.

środa, 25 kwietnia 2012

Sztuka, której nie rozumiem!




Po wyjściu z teatru czułem wyłącznie pustkę i ulgę. Znajomi rozpływali się nad sztuką, którą kilka minut wcześniej skończyliśmy oglądać i komentowali najlepsze jej fragmenty. Niestety nie byłem w stanie dołączyć do dyskusji, gdyż dla mnie była to tylko para ludzi udająca, że są kimś innym.

Prawdopodobnie nie umiem docenić nowoczesnej sztuki - nowego teatru, rzeźby i tak zwanych instalacji. Na pewno jest w niej jakaś głębia, jakiś sposób, w który artysta wyraża siebie lub swoje emocje zamykając je w nieruchomych przedmiotach i przekazując je innym. Wiele osób odkrywa w nich własne historie i głęboko przeżywa chwile w ich obecności. Gotowi są płacić bajońskie sumy, za możliwość zabrania tego kawałka sztuki do siebie, do swojej kolekcji, czy nawet mieszkania - są pewni, że jest tego warta.

Całkowicie ich nie rozumiem. Nie potrafię spojrzeć wystarczająco głęboko, lub dostatecznie abstrakcyjnie na nowoczesną sztukę. Nie wiem dlaczego 4 worki ze śmieciami, czy rozlana na podłodze coca-cola mogą być wyrazem współczesnego obrazu społeczeństwa jakiegoś kraju. Nie wiem dlaczego ktoś gotów jest zapłacić 1 000 000 euro za krzesło pomazane farbą, które jakiś “znany” artysta zaprojektował 3 dni przed własną śmiercią.

Podobnie jest z grami wideo, o których jednak wiem trochę więcej, niż o rzeźbie czy instalacjach (chyba, że na dysk C). W rozmowie z przyjacielem ostatnio wyszedłem na bezdusznego materialistę, który nie potrafił rozpływać się nad Brutal Legend. Uznałem, że musiała być to kiepska gra, skoro nikt jej nie kupił. Przecież wszechobecna ręka rynku wyciąga na sam szczyt rzeczy dobre spychając w zapomnienie mierne i wtórne.

Czy może jednak dałem sobie wmówić właśnie takie podejście do świata. Może jestem już tak bardzo przesiąknięty marketingową papką, że nie jestem w stanie docenić czegokolwiek poza nowym blockbusterem o Transformersach lub iUrządzenia, które muszę mieć, bo przecież staram się “think different”. Trzeba będzie jeszcze przejść się na kilka “niekomercyjnych” wystaw i przedstawień - dać sobie szansę zanim wydam ostateczny werdykt i zasiedzę się z wiaderkiem popcornu w ręku patrząc na falujący z ekranu biust Megan Fox.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Drinki, których nie wypiłem!


Ich zaskoczenie było tak ogromne, że zaniemówili. Minęło dobre kilka minut zanim pojawiły się pierwsze nieśmiałe próby namówienia mnie do zmiany zdania - głównie granie na poczuciu winy za porzuconych kompanów. Jednak były tak chaotyczne i niezdarne, że wszystkie spełzły na niczym. Postawiłem na swoim i w sobotni wieczór zostałem w domu!

Postanowiłem przełamać weekendowy rytuał, który u nas wszystkich wygląda podobnie. Około 23 dzwoni telefon z informacją, że znajomi będą za 30 minut na bifora. Każdy przywiezie coś ze sobą, żebyśmy mogli wprowadzać się w odpowiedni nastrój planując dzisiejsze wyjście. Potem ruszamy w obchód po lokalnych klubach pijąc drogie drinki, poznając nowych ludzi, którzy mają być dla nas rozrywką na wieczór i starając się jakoś wyróżnić w tłumie podobnych do nas “klubowiczów”. Całości rytuału dopełnia wzajemne podrywanie się i poszukiwanie najlepszej partii, z którą obudzimy się następnego ranka.

Jednak tym razem miało być inaczej, gdyż w trakcie wspomnianego już bifora, zamiast rzucić bojowe “ruszamy!” oznajmiłem “ja nigdzie dzisiaj nie idę”, czym wprawiłem zebrane towarzystwo w niemałą konsternację. Rytuał nie został dopełniony i zostałem jednorazowo uznany za niewiernego, który nie potrafi oddać hołdu klubowym bogom weekendu. Zamiast oddawać się alkoholowo-tanecznej ekstazie doszedłem do kilku wniosków:

Po pierwsze zrozumiałem, że nie będzie brakowało mi odstawionych panienek poszukujących uznania dla wysiłku włożonego w wyszykowanie się na sobotnią imprezę, spoconych kolesi depczących mnie podczas prób tańczenia, kolejki do baru ani nawet gwiazdorzącego selekcjonera o bujnych lokach. Najbardziej będzie brakowało mi rozmów - takich, teoretycznie, zupełnie niewinnych pogaduszek z nowo poznanymi osobami. W praktyce to zawsze pokaz umiejętności, samoprezentacja przed wchodzeniem w dalszą znajomość. Jednak budują specyficzny nastrój każdego klubowego wyjścia. Dreszczyk emocji, gdy podchodzisz do nowej osoby i zaczynasz rozmowę bardzo uzależnia. Na każdą z nich trzeba znaleźć sposób konwersacji, w którym będą się czuły najlepiej - bo dopiero wtedy będą odsłaniać swoje prawdziwe oblicze. Czasem plotą straszne bzdury - “litr benzyny za 6 pln to jedzenie dla rodziny w Afryce na co najmniej kilka dni”, “Widziałam w zoo pandę i była taka słodka”, “nie wiem jak czuć się w tej fryzurze, ale mam nadzieję, że Ci się podoba bo podobno jest modna”. Jednak w masie całego wieczoru mogą czasem natchnąć mnie do czegoś kreatywnego lub chociażby być tematem kolejnego wpisu na blogaska.

Drugie przemyślenie, które mnie naszło dotyczyło faktu odpuszczenia sobie jednej imprezy. To naprawdę nie ma najmniejszego znaczenia! Co prawda została masa drinków, których nie wypiłem, masa osób, których nie poznałem i masa hitów, do których nie tańczyłem. Jednak zupełnie szczerze czuję, że nic mnie nie ominęło. Drinki, których nie wypiłem mogę zaliczyć na konto rzeczy kupowanych za “mniej niż jeden drink”. Ludzie, których nie spotkałem tego wieczoru na pewno świetnie poradzili sobie beze mnie. Oczywiście można powiedzieć, że to stracona szansa na spotkanie tej wymarzonej - jednak jestem już na tyle dużym chłopcem by wiedzieć, że nie spotkam jej w klubie. Najprawdopodobniej będzie to znajoma znajomego/znajomej, którą spotkam na jakiejś domówce (urodziny or sth), pośród ludzi z podobnej do mnie grupy społecznej. Wtedy będzie czas naprawdę porozmawiać i wzajemnie się zauroczyć. W klubie poznawanie się można streścić do co najwyżej jednego szybkiego przy barze przed podjęciem decyzji “u kogo”.

Weekendowy rytuał klubowania nie odchodzi w zapomnienie. Jednak co jakiś czas będę go sobie odpuszczał, by pomyśleć chwilę nad celowością moich wyjść. Bo przecież po coś do tych klubów chodzimy - jeśli bawić się i spotkać ze znajomymi, to ma to jeszcze sens. Jeśli jednak zaczynamy tam chodzić, bo nie potrafimy już robić nic innego, to najwyższa pora znaleźć sobie nowe hobby. Bo to już nie jest wtedy wyłącznie zabawa - to uzależnienie i emocjonalna niemoc, którą wypełniamy życiową pustkę.

piątek, 6 kwietnia 2012

Święta, których nie ma.




Wielkanoc to najważniejsze święto w religii chrześcijańskiej, więc dlaczego wszyscy mają je w dupie?

Wielkanoc nadchodzi - puste ulice Warszawy, korki na wyjazdówkach, opustoszałe biura i piątek, w ciągu którego przyszła tylko połowa maili. Wielki Piątek należałoby dodać - dzień najbardziej ścisłego postu w ciągu całego roku. Po tym jak podgrzałem sobie parówki na śniadnio-obiad, spotkałem przy stole w biurze kolegę zajadającego kurczaka. Dwa żarty o obrażonych moherach i wróciliśmy do posiłku. Żadnego z nas nie wzruszyło bestialskie pogwałcenie tradycji polskiej, jakiego się właśnie dopuszczaliśmy.

Obaj jesteśmy ateistami, agnostykami, you_name_it. Ale patrząc na wielu moich wierzących (albo tak deklarujących) znajomych odnoszę nieodparte wrażenie, że Wielkanoc to dla nich taka sama okazja do pojechania do domu (import wciąż dominuje nad lokalsami w tym temacie), jak długi weekend majowy. Nie odnajduję w nich poczucia wyjątkowości chwili - to po prostu wolny poniedziałek i większy niż zwykle obiad w niedziele. No dobra ubiorą się w koszulę do kościoła i zjedzą coś z tej okazji, czego nie jedzą cały rok.

Boże Narodzenie umiało się wypromować - choinka, kolędy, mikołaj (główny punkt promocyjny), światełka w kształcie płatków śniegu. Zimą czuć atmosferę świąt. Wielkanoc jest zupełnie bezbarwna - niby są jajka, niby króliczek i nieodłączny mazurek, którego dojada się tydzień po tym jak się zsechł. Ale zupełnie nie czuję atmosfery. Nie ma wyczekiwania, wielkich przygotowań, upragnionej chwili nadejścia.

Szkoda - czuję, że coraz bardziej tracimy coś z polskiej tradycji. Jako osoba nie biorąca aktywnego udziału w życiu kościelnym, zawsze doceniałem właśnie wiekowe nawyki jakimi charakteryzowało się podejście do różnych świąt i obrządki z nimi związane. Szanuję je i uważam za część polskości. Jednak jeśli Wielkanoc nie znajdzie dla siebie jakiegoś pomysłu na zachęcanie do siebie młodych ludzi, to wkrótce zmieni się w kolejny długi weekend przy grillu i telewizorze.

poniedziałek, 19 marca 2012

Wciąż się kochamy, czy już tylko pieprzymy?




Szybki i łatwy dostęp do darmowej pornografii sprawił, że seks przestał być dla nas przyjemnością, a jest jedynie wyzwaniem.

“Pamiętam bardzo dobrze, kiedy dostałem pierwszy cukierek od mojego dziadka. To było W.O., a ja miałem wtedy 4 lata...” - tę reklamę znamy chyba wszyscy. Ja nie pamiętam kiedy dostałem pierwszy cukierek od mojego dziadka, ale bardzo dobrze pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem nagą kobietę.

Był to katalog jakiejś niemieckiej formy wysyłkowej, zaś naga kobieta leżała tam w domowym solarium, a ja miałem wtedy 8 lat. Do dziś pamiętam jej twarz, długie blond włosy i to radosne spojrzenie, które na pewno zawdzięczała domowemu solarium... Pamiętam również, jak bardzo podziwiałem jej piękne ciało, kobiece pośladki i bajeczne nogi. Wyrwałem tę stronę z katalogu i schowałem pod łóżko. Na dobry rok pozostała moim wyznacznikiem piękna w młodym dorastającym umyśle.

Kolejny przełom nastąpił, gdy po raz pierwszy udało mi się podkraść tacie Playboya. To był pierwszy numer wydany w Polsce. Wpadłem wtedy do zupełnie innego świata. Piękne kobiety na kilku zdjęciach. Pierwsze rumieńce na twarzy, gdy patrzyłem na nagie piersi pokazane na kilku zdjęciach pod rząd. Potem znajdowałem kolejne numery i podziwiałem kolejne piękne kobiety. Jako 10-11 letni chłopak uczyłem się szacunku dla piękna kobiecego  ciała i odkrywania erotyzmu poprzez zdjęcia.

Gdy samo patrzenie nie wystarczało i zaczynało do mnie docierać, że na kobietę można nie tylko patrzeć, ale również dotykać pojawiły się pierwsze pisma erotyczne. Wymieniane z kolegami na korytarzu w szkole, zdobyte i przechowywane niczym skarb, ukrywane przed nauczycielami i rodzicami w najbardziej wyszukanych miejscach w domu. “Twój Weekend” wprowadzał mnie, jako nastolatka w świat seksu. Pikantne opisy, zabawne określenia sprawiały, że spocony i podniecony nocami przeglądałem zakazane magazyny dowiadując się prawdy o bardziej frywolnej części życia.

W późniejszym czasie (koło 13 roku życia) zdobywałem doświadczenie podglądając na VHS najlepszych niemieckich mistrzów sztuki miłosnej. Ależ to były emocje!!! Do dzisiaj pamiętam jeszcze kilka zwrotów po niemiecku, mimo, że jedyna edukacja pochodziła właśnie z magnetowidu podłączonego do telewizora. Wtedy jeszcze pornografia miała coś z realności. Wiedziałem, że najlepszym zawodem świata jest dostawca pizzy, lub kierownik magazynu (ostatecznie szef kuchni) - oni zawsze zbierali te najładniejsze... Kobiety wyglądały jak kobiety, bo nie miały jeszcze silikonowych biustów i implantów w wargach. Mężczyźni nie wyglądali jak wytatuowani rezydenci siłowni i solarium - mimo, że byli aktorami porno, to można byłoby powiedzieć, że to tacy sami ludzie jak wszyscy dorośli w około.

Zarówno czas “świerszczyków”, jak i niemieckiej kinematografii miał w sobie coś wyjątkowego. Ten element strachu, ukrywania się, konspirowania z kolegami w celu zdobycia nowych treści. Zbieranie pieniędzy i trudne decyzje między piwem, czipsami albo nowych pisemkiem z cyckami - to właśnie wywarło na nas większy wpływ niż żałosne lekcje “wychowania seksualnego”, których tak bardzo bało się ówczesne Kuratorium Oświaty. Wszystko to sprawiało, że erotyka i pornografia były dawkowane i nie wypaczyły nam mózgów już w młodości. Nagrywanie potajemnie na kasety VHS erotyków lecących na Polsacie i TV4 w piątkowe noce nadal wspominam z uśmiechem na ustach.

Dziś szybki internet i strony przeładowanie darmową pornografią dają łatwy dostęp do najbardziej wyuzdanych treści jakich tylko zażyczy sobie użytkownik. Młodzi ludzie wchodzący dopiero w świat seksu widzą na nich, że:
- każda kobieta jest nimfomanką nie potrzebującą gry wstępnej
- faceci mają interes wielkości przeciętnego uda, 
- laski mają biust D+ albo większy i usta, jakby właśnie wyciągneły je z odkurzacza
- każdy zawsze i wszędzie ma ochotę na seks
- biura nie służą do pracy a sekretarki tylko czekają aż szef skończy rozmawiać przez telefon

Dokąd zaprowadzi młodych ludzi obcowanie wyłącznie z erotyką/pornografią dostępną na RedTube czy PornHub? Czy jeszcze umiemy się kochać, czy tylko pieprzymy? Czy przez obcowanie z nierealną pornografią zaczynamy traktować seks jak kolejny produkt, który powinniśmy robić w konkretny, jedyny słuszny sposób?  Odpowiedzią stara się być obecny ostatnio w kinach film “Wstyd”, który pokazuje, że niestety z tej ścieżki nie da się zejść. A nawet jeśli się da, to nie umiemy się poza nią odnaleźć...

wtorek, 6 marca 2012

Życie spakowane w kartony

Każda przeprowadzka to zmiana w naszym życiu. A zmiany są dobre.







Właśnie zakończyłem kolejną przeprowadzkę w swoim życiu. To już chyba dwunasta, z czego dziesięć po samej Warszawie. Każda z nich czegoś mnie nauczyła, każda była jakąś zmianą w moim życiu i zamknięciem pewnego etapu.

Pamiętam pierwszą z nich, była wyprowadzką z domu rodziców i definitywnym zamknięciem etapu dzieciństwa i dorastania. Najważniejszą nauką było to, że tak naprawdę to lodówka sama się nie napełnia, a ubrania trzeba prać, a nie tylko wrzucać do kosza na brudne ciuchy. Miałem bardzo wygodne dzieciństwo (za co jestem szalenie wdzięczny moim rodzicom), jednak jego okres przeminął wraz tym pierwszym samodzielnie wynajętym mieszkaniem.

Kolejne przeprowadzki to już wpadanie w coraz większą rutynę. Mimo, że najczęściej wiązały się z burzliwymi przemianami emocjonalnymi (lub zawodowymi) w moim życiu, to sam element pakowania i przewożenia rzeczy stawał się coraz powszechniejszy i bardziej usystematyzowany. Teraz jestem w stanie spakować się w dwie godziny solidnego poświęcenia się temu zajęciu (oczywiście najczęściej trwa to 5 godzin, bo przecież zawsze trzeba rzucić okiem na fejsa, zrobić sobie kawę, wynaleźć muzykę pasującą do chwili, wysikać się po kawie i popatrzeć ile jest jeszcze rzeczy do spakowania).

Jednak 2 najważniejsze rzeczy, których nauczyłem się pakując swoje życie w kartony to:

1. Nie potrzebuję 80% rzeczy, które posiadam. Zwłaszcza ubrań, ale włączają się w to również wszelkiego rodzaju pierdółki powszechnie nazywane pamiątkami lub gadżetami. Nie mówię to o elektronice, która JEST ZAWSZE POTRZEBNA zwłaszcza tuż przed jej zakupem :) Otaczamy się tak dużą ilością rzeczy, których nie potrzebujemy, że nie mamy miejsca na oddychanie we własnym mieszkaniu. Kiedyś Tomasz Jastrun pisał “tak dużo rzeczy w okół nas, szkoda umierać by je same zostawić”. Będę to zmieniał, bo nie chcę mieć poczucia, że zagraciłem się pierdołami.

2. Nie ma znaczenia gdzie mieszkam. Jedynym wymaganiem jakie mam, to dobra baza komunikacyjna i żywieniowa. Po dojeżdżaniu ponad godzinę w jedną stronę do liceum i na studia mam już serdecznie dość spędzania 10 godzin tygodniowo w komunikacji miejskiej, albo w korkach. Nie uznaję argumentacji, że przecież jest czas wtedy poczytać książkę, albo posłuchać muzyki. Wolę to mieć w mieszkaniu w wygodnym fotelu, a nie w autobusie wciśnięty między smutnych i wnerwionych ludzi.

Mieszkanie jest tylko dodatkiem, miejscem gdzie śpię i trzymam rzeczy. Oczywiście, że nie może być syfne, ale nie musi też być high-tech-class. Czasem czuję się jak kwiat w doniczce z “Leona Zawodowca”, który nigdzie nie zapuszcza korzeni, a dobrze mu tam, gdzie dostaje wodę i dużo słońca.

poniedziałek, 5 marca 2012

Świat zza okna taksówki.

W tym zwariowanym szybkim świecie chwila poza komputerem daje czas na przemyślenia.



Spędzam w taksówkach dużo czasu. Są wygodne i w połączeniu z komunikacją miejską wychodzą taniej niż własny samochód. Mają również dwie niezaprzeczalne zalety:

1. Nie muszę szukać miejsca do parkowania. Przyjeżdżam na miejsce, zatrzymujemy się, wysiadam gdzie tylko da się na chwilę przystanąć. Czasem jest to przystanek autobusowy, czasem parking, czasem kawałek miejsca, gdzie nikt mnie nie rozjedzie. Zawsze jednak trwa to 10 sekund, których nie muszę doliczać do czasu przejazdu. Swego czasu miałem samochód służbowy i zazwyczaj dłużej szukałem miejsca do zaparkowania “pod domem”, niż jechałem nim z biura... Parkometry, zakazy postoju, serwisowanie i zmiana opon na zimowe/letnie. O cenach benzyny nawet nie piszę, bo to wystarczająco już oklepany temat by się nad nim jeszcze rozwodzić. Kiedyś w rozmowie z kolegą usłyszałem, że to taki wielkomiejski styl życia - nie masz samochodu, bo go nie potrzebujesz. Szybciej będzie komunikacją, a jeśli nie, to przecież stać Cię na taksi. w Końcu po coś do pracy chodzimy...

2. Jadąc taksówką można skupić się na czymkolwiek chcemy, innym niż samo prowadzenie. Od czasu pojawienia się smartfonów mamy dostęp do całego świata. To taka chwila, w ciągu dnia, gdy jest czas rzucić okiem na najważniejsze informacje, przeczytać ten otwarty od 3 dni w przeglądarce artykuł (człowiek, który wymyślił readitlater.com zasługuje na piwo), albo poprostu powyglądać za okno. Ta ostatnia czynność jest moją ulubioną. Zwłaszcza po zmroku, kiedy migoczące za oknem światła tworzą mozajkę zasypiającego miasta, które każdy z nas zna, jednak nie dostrzega w nim nic więcej niż cełgy i beton. To właśnie moment, w którym znika słynna warszawski pośpiech i pogoń za sukcesem. To chwila wyciszenia i wyhamowywania. Tylko z okna taksówki można dostrzec, jak bardzo ulotny jest pęd dnia pracy, który przechodzi w delikatny i cichy wieczór znaczony jedynie światłami w oknach nowych mieszkań i bezruchem szkalnych biurowców, w których światło nigdy nie gaśnie.

Można spierać się i mówić, że z okna autobusu można dostrzec to wszystko. Jednak ciągłe przystanki, gwar rozmów, muzyka słuchawkowych DJejów i piskliwych małolat zagłuszają tę niezwykłą ciszę, która jest najlepszym tłem do tej podróży.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Wszystko mnie boli... i dobrze mi z tym!

Miałem za sobą ciężki weekend. Chwilę zwątpienia w siebie i w wiele rzeczy, które mnie otaczają. Musiałem coś z tym zrobić, bo nie umiem tak żyć. Nie chcę uciekać z klubu w środku nocy nie potrafiąc znaleźć tam dla siebie miejsca - piątek. Nie potrafię patrzeć na bawiących się ludzi zastanawiając się jedynie, co ja tam robię - sobota. Nie mogę przetracać całego dnia patrząc się tępo w serial, który nie wnosi nic do mojej egzystencji - niedziela.

Dlatego musiałem to zmienić.

Dzisiaj byłem na treningu. Pierwszy raz od kilku miesięcy (a może to już nawet z rok będzie) zebrałem się w sobie i poszedłem. Mimo wielu niesprzyjających warunków udało mi się dotrzeć na matę. I stał się cud - w momencie przejścia przez próg poczułem to wszystko co pchało mnie do sportu przez ostatnie 18 lat. Pierwszy był zapach, tak bardzo znajomy i jedyny w swoim rodzaju. Dziesiątki osób dające z siebie wszystko walcząc z własnymi słabościami wytwarzają niesamowitą atmosferę, której nie zrozumie nikt, kto nigdy nie brał w tym udziału.

Potem dotarł do mnie widok wielu znajomych twarzy, które znam od lat, i które zawsze mobilizowały mnie do bycia lepszym. Dotyk maty pod stopami, która uginała się w znajomy sposób i to poczucie wspólnego celu, który przyświeca każdemu sportowcomi myślącemu o czymś więcej niż tylko lansie na modnej siłowni.

Będziemy najlepsi!

Dzisiaj nie byłem - ledwo dotrwałem do końca treningu, jednak naważniejsze, że nie poddałem się w połowie drogi. Ani nawet pod jej koniec, kiedy nikt nie miałby mi tego za złe, bo przecież i tak wiadomo, że nie mam siły.

Jednak prawdziwe szczęście poczułem dopiero po wyjściu z sali. Wiedziałem, że dokonałem czegoś w swoim życiu - mimo oswojonej już pracy, wygodnej kanapy i dużego telewizora z podłączoną konsolą potrafiłem zmobilizować się do zrobienia czegoś więcej. Nie zadowala mnie taka egzystencja, a właśnie treningi są tym co pcha mnie do przodu ku samorozwojowi. To właśnie z maty będę miał energię na wszystko, czego do tej pory nie dokonałem. Bo poszedłem i nie poległem. Jeśli to się udało, to znaczy, że mogę wszystko.

Dlatego dobrze Wam radzę - ruszcie tyłek sprzed telewizora i zmieńcie coś w swoim życiu. Będzie bolało tylko pierwszego dnia (tak jak mnie boli teraz każdy mięsień), każdy kolejny będzie czystą heroiną. Warto coś zmienić, bo wracając do domu będziecie mieli takiego samego rogala uśmiechu na ustach, jak ja dzisiaj powłóczając nogami w drodze do metra.

sobota, 18 lutego 2012

Krótkie chwile szczęścia



Czas po którym wiem, że nic z tego nie będzie skraca się dramatycznie. Jeszcze 3 lata temu potrzebowałem co najmniej kilku spotkań, żeby zdecydować, czy kobieta, z którą się widuję będzie tą, z którą przejdę w “fazę związku”.

Spotykaliśmy się na imprezie firmowej/służbowej, na wyjazdach, w klubach. Po wieczorze wspólnej zabawy i stwierdzeniu, że nadajemy na podobnych falach przechodziliśmy w etap randkowania - bardziej kameralnej sytuacji, gdy można było skupić się tylko na rozmowie. Poznawałem, słuchałem, analizowałem. Zadawałem pytania uzupełniające i uważnie obserwowałem reakcję. Nie spieszyłem się nigdzie, bo wierzyłem, że warto. Ważne było to, by znaleźć kobietę, z którą będę chciał spędzić więcej niż tylko kilka randek.

Godziny zamiast dni

Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Czas jaki mija od pierwszego zdania przy barze, do momentu, w którym wiem, że nic z tego nie będzie można zupełnie spokojnie mierzyć w godzinach. Nie wiem dlaczego, ale zawsze jest tak samo - rozmawiamy, jest miło, spotykamy się jeszcze raz lub dwa po pierwszym spotkaniu i wszystko się kończy. Przynajmniej z mojej strony. Łapię się na tym, że podczas spotkania skupiam się głównie na wyszukiwaniu czegokolwiek do czego mógłbym się przyczepić. Cokolwiek, co może ją zdyskwalifikować w moich oczach jest na wagę złota.

Ideały

Nie wiem skąd bierze się to we mnie, że nie potrafię już patrzeć ze zrozumieniem. Ciągle poszukuję tej idealnej, mając świadomość, że mi samemu do ideału bardzo, bardzo daleko. Jeśli odkrywam w kobiecie jakąś wadę, to przestaję się interesować, zapewne tracąc szansę na głębszą znajomość, która może okazać się tą najbardziej wartościową od ostatnich kilku miesięcy.

Wiem, że idealna kobieta nie istnieje. Idealne są tylko wyobrażenia jakie mamy o tej jedynej. Dlatego czasem trzeba odpuścić sobie znajomość, by pozostawić sobie marzenie, że jednak ona tam gdzieś jest.

Przykład?

Stałem ostatnio w klubie i przez 10 minut (jakieś 3 piosenki) patrzyłem się w jedno miejsce na parkiecie. Podchodzi do mnie kumpel i pyta:

- na co patrzysz?
- widzisz tę dziewczynę? Jest ubrana w (wstawcie sobie co chcecie) i ma (wasz ulubiony kolor) włosy
- no widzę, i co?
- nic, jest idealna...
- to dlaczego do niej nie podejdziesz?
- bo do takich się nie podchodzi...

Jeśli już do niej podejdziesz i zagadasz, jakimś cudem nie zostaniesz spuszczony w kiblu i zaczniecie rozmawiać, to stanie się coś, co sprawi, że przestanie być idealna. Na pewno ma jakąś wadę - wszyscy mamy. Moment, w którym ją odkryjesz zniszczy poczucie ideału. A przecież chodzi o to, by pozostała idealna w mojej pamięci. Bo to da mi nadzieję, że kiedyś właśnie taka idealna dziewczyna odwróci się do mnie i uśmiechnie. Wtedy będę wiedział, że warto podejść. Bo jeśli jest idealna i jeszcze się do mnie uśmiecha to są duże szanse, że będzie tą... Do tego czasu będzie tylko marzeniem, którego muszę się trzymać.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

7 rad, które zwiększą Twoje szanse na poznanie dziewczyny w klubie.



Każdy kolejny imprezowy weekend sprawia, że jestem załamany tym co widzę w klubach. Te same pragnienia, te same błędy, ciągle te same porażki... Kiedyś były szkoły uwodzenia dla facetów. Za kilka tysięcy złotych dawały nadzieję tym, którzy przyzwyczajeni przez korporacje, że na wszystko są jakieś szkolenia, pragnęli zostać wirtuozami sztuki podrywu. 

Zupełnie za darmo dam Wam kilka rad, bo już nie mogę dłużej na Was patrzeć:

1) Ubierz się inaczej niż do pracy!
 


W garniturze, koszuli czy marynarce wyglądasz świetnie, ale po całym tygodniu pracy ludzie mają ochotę odpocząć od korpo dresscodu. Nie znam się na lokalach gdzie wpuszczają tylko w takich strojach, więc wypowiadam się o całej reszcie. Jeansy, longsleave, koszulka z jakimś fajnym wzorem (hasło “i support single moms” jest super, ale nie na taką okazję) - wszystko co sprawi, że będziesz się czuł wygodnie i będzie w stanie tańczyć.

2) Tańcz! 

W klubie leci muzyka i (przynajmniej w teorii) ludzie przychodzą się tam bawić. Jeśli tańczysz to masz czas rozejrzeć się po parkiecie i zobaczyć ile dziewczyn ma już towarzystwo, a ile go dopiero szuka. Jeśli jeszcze nie umiesz, to naśladuj ludzi dookoła siebie. Tylko błagam, odpuść sobie figury typu “kierownica”, “robienie pizzy”, “mycie pokładu”. Poza tym taniec ma jeszcze jedną zaletę, o której mówię w następnym punkcie...

3) Nie nawal się!



Jeśli jesteś spięty, bo od roku nic nie poderwałeś, to wypij jednego drinka (no dobra, dwa). Ale zanim zamówisz trzeciego, idź potańcz. Stojąc cały czas przy barze wyglądasz na gościa, który nic innego nie umie i masz gwarancję szybkiego “zrobienia się”, co zupełnie nie służy podrywaniu. Ja potańczysz 10-20 minut to na pewno Ci pomoże uniknąć zbyt szybkiego wejścia w stan upojenia. Poza tym pijany prawdopodobnie masz tendencję do robienia rzeczy, których nie wolno, czyli...


4) Nie łap jej za tyłek po 30 sekundach!

Obaj wiemy, ze ma świetny, ale naprawdę nie powinieneś jej tego okazywać już po 30 sekundach tańczenia obok siebie. W ogóle nie wolno Ci dotykać dziewczyny, chyba że ona zacznie dotykać Cię pierwsza. Pamiętaj, gdzie Cię dotknęła - to jedyne miejsca, w których możesz również dotknąć jej. Tą prostą metodą na pewno nie zostaniesz posądzony o próby macania. Jedyne co możesz zrobić pierwszy to...


5) Uśmiechaj się!

Przyszliście do klubu żeby się bawić. Wszyscy chcecie spędzić miło czas, a uśmiechanie się jest objawem dobrej zabawy. Jeśli będziesz uśmiechnięty, to dziewczyny będą odbierać Cię jako faceta, który umie się bawić. Nie oznacza to, że masz się szczerzyć cały wieczór, jakbyś był chodzącą reklamą Colgate. Delikatny i szczery uśmiech sprawi, że po ciężkim tygodniu Twój widok nie będzie przypominał o zaległym raporcie na poniedziałek, czy kolokwium, do którego jeszcze nie zaczęła się uczyć.


6) Rob przerwy!

Zarówno od drinków, jak i od tańczenia. Kup sobie wodę (tak jest dostępna w barze) i spokojnie popijaj małymi łyczkami. Jeśli będziesz to dobrze robił, to rano obudzisz się bez kaca i będziesz w stanie normalnie funkcjonować. Poza tym pijąc wodę masz czas pomyśleć co powiesz, bo przecież... warto rozmawiać.


7) Rozmawiaj z ludźmi!

Poznawanie ludzi, to przede wszystkim rozmowa. Tańczenie, uśmiechanie się, dobry wygląd - to wszystko elementy, które sprawią, że ta jedna wymarzona będzie chciała z Tobą porozmawiać. Podejdź i zacznij rozmowę od pytania o to jak się bawi, albo co pije. Im bardziej naturalne pytanie, tym lepiej. Potem już tylko słuchaj i zadawaj pytania do tego co mówi. Już w liceum miałeś na polskim ćwiczenia “tekst i pytania do tekstu”. Ona naprawdę nie chce słuchać o tym, że nowy MySQL ma niesamowite funkcje lub, że w Twoim dziale planują zwolnienia. Pogadaj z nią o czymś co fascynuje Was oboje - czyli o niej.

Na razie tyle, jak opanujecie te punkty a będziecie mieć przewagę nad 95% kolesi w klubach, więc i szansę na poznanie dziewczyny macie znacznie większą. One przecież też przyszły kogoś poznać...

Poznawaj kobiety w klubach. Nie po to, żeby je przelecieć (to nie ma sensu na dłuższą metę), ale właśnie dla samego poznawania. Zobaczysz jak wiele może się w Twoim życiu zmienić. Może pewnego dnia spotkasz w klubie tą wyjątkową. Dzięki temu, że nie zachowujesz się jak “zjeb” (to cytat), będzie chciała z Tobą porozmawiać i będzie to początek wspaniałego wieczoru, który może odmienić Twoje życie. Dlatego przestrzegaj tych prostych zasad i bądź cierpliwy. Bo nigdy nie wiesz kiedy spotkasz tą jedyną.

wtorek, 17 stycznia 2012

Świat kontrolowanego nieszczęścia!

Od dziecka uczeni jesteśmy, że należy być przeciętnym. Czy to źle? Nie! Większość z nas nie poradziłaby sobie z czymkolwiek ponad średnią!



Każdy z nas oglądał niejeden taki filmik:



Jeśli jeszcze nie wrzuciłeś go sobie na walla na Facebooku, to pewnie niedługo to zrobisz. Tylko dzisiaj widziałem go u kilkunastyu znajomych. Każdy z nich ma się za buntownika, który kiedyś rzuci rękawicę w twarz nudnej codzienności i ruszy na podbój świata.

Mam dla Was złą wiadomość - 99% z Was tego nie zrobi. Za bardzo się boicie!

Czego tak dokładnie się obawiacie? Trudno jednoznacznie wskazać główny powód, jednak ośmielę się wymienić kilka najbardziej popularnych:

-  co będzie jak mi się nie uda?
-  co powiedzą rodzice/znajomi?
-  przecież nikt tego wcześniej nie robił, na pewno się nie uda.

Nie mam do Was żalu o takie myślenie. Od dziecka jesteście uczeni, że najlepsze co możecie ze swoim życiem zrobić, to zostanie przeciętnym. “Nie ładnie jest się chwalić”, “rób to co inni, albo będziesz za karę stał w kącie”, “nie popisuj się” - każdy z nas słyszał to tak wiele razy, że zostało to już praktycznie wyryte w naszej świadomości. Obecny system edukacji, stworzony ponad 100 lat temu w celu uczenia przyszłych pracowników ogromnych fabryk wykonywania prostych czynności, wspiera postawy masowe. Każdy przejaw indywidualności jest najczęściej boleśnie tłumiony, a najlepsze oceny mają osoby myślące dokładnie tak samo jak nauczyciele.

Zbiorowa świadomość stworzona przez speców od marketingu również definiuje sukces po skończeniu studiów: kredyt na mieszkanie, samochód zmieniany co 3 lata, dwójka dzieci i wakacje nad morzem. Oto “american dream” w wersji globalnej “cywilizacji zachodu”. Wszelkie odstępstwa od tej reguły traktowane są najczęściej jako dziwactwa i powszechnie “nienormalne”. Bo przecież nie można zawieść oczekiwań rodziców, znajomych, sąsiadów, teściów i bohaterów “M jak Miłość”.

Pojedyncze jednostki, które są w stanie przełamać ten stereotyp i zrobić ze swoim życiem coś innego są traktowane jak bohaterowie, których dokonania chcielibyśmy powielić. Chcielibyśmy się wyrwać i robić rzeczy wielkie, jednak brakuje nam odwagi na ich realizację. Dlaczego? Bo najczęściej nie ma w nas pasji. Nic nas nie interesuje i na niczym więcej nam nie zależy. Umiemy tylko pracować, chodzić w weekend na zakupy (i czasem do kina), jeździć na wycieczki z biura podróży. Wykonywać proste czynności zaplanowane przez kogoś innego, które dają nam poczucie bezpieczeństwa.

“jeśli nie lubisz swojej pracy, to ją rzuć”

Kolejna bzdura powtarzana przez “speców od szczęścia” w życiu. 99% populacji nie umiałaby poradzić sobie w życiu gdyby nie musieli pracować. Potwierdzają to przypadki ludzi, którzy wygrali fortuny w przeróżnych loteriach. Totalnie nie umieli sobie ułożyć potem życia. Nie potrafili odnaleźć się w rzeczywistości, w której nikt nie mówił im co mają robić. Bo już dawno nie pracujemy wyłącznie dla pieniędzy... Chodzimy do pracy, bo większość z nas nie potrafi robić nic innego. Nie potrafimy zorganizować sobie czasu wyznaczanego inaczej niż przez kartę podbijaną w “fabryce” XXI wieku, jakimi są szklane biurowce warszawskiego centrum lub mokotowa. Praca stała się naszą pasją, tak samo jak zakupy. Jeśli nie masz pasji, to jest to ostania chwila, żeby ją w sobie znaleźć.

“pewnego dnia będę”

Tadeusz Huk powiedział to w “Poranku Kojota” (90 sekunda start):



Każdy z nas fantazjuje nt “pewnego dnia będę”. Jednak najgorsze co może spotkać większość, to spełnienie się tych fantazji. Nie radzimy sobie w sytuacji, gdy pozbawieni pasji spełniamy już wszystkie narzucone nam marzenia. Gdy już mamy dzieci, mieszkanie na kredyt i samochód, to zaczynają się problemy. Pojawia się depresja i żal, bo przecież nic nam już w życiu do osiągnięcia nie zostało. Rozpadają się małżeństwa ludzi, których do tej pory łączyło jedynie upodobanie do tego samego rodzaju przeciętności. Pozostaje jedynie wspólne oglądnie telewizji i trwanie w maraźmie prozy życia.

Dlatego każdego dnia wstawaj rano i zadawaj sobie najważniejsze pytanie na świecie: “czy jest coś, co chciałbym robić codziennie, od dzisiaj do końca życia i każdego dnia dawałoby mi to radość?” Jeśli nie, to znaczy, że za mało szukasz. Zacznij szukać więcej, bo życie jest krótkie, tak samo, jak krótkie bywają kryzysy ekonomiczne. A jak skończy się ten i znów będzie łatwo o kredyt - możesz obudzić się pewnego dnia i stwierdzić, że nie ma po co dalej żyć...

sobota, 14 stycznia 2012

Alternatywni do samego końca!

Bycie alternatywnym i zaprzeczanie oczywistym faktom jest dziś najbardziej pożądaną parą zachowań, jakie młode pokolenie chciałoby posiąść. Prowadzi donikąd, jednak jest trendem, który bardzo trudno będzie przełamać.

Przyglądając się młodym ludziom w okół siebie dostrzegam przerażające zjawisko. Każdy z nich tak bardzo chce zostać zauważony i doceniony, że są w stanie zapędzić się w ślepą uliczkę odmienności. Będą odrzucać oczywiste fakty z otaczającego ich życia, będą chodzić do miejsc, które im się nie podobają, słuchać muzyki, której nie rozumieją i czytać książki, które nic ich nie uczą. Wszystko w jednym celu - możliwości powiedzenia o sobie, że są alternatywni, wyjątkowi i lepsi od mainstreamowego tłumu korpoludków, którymi tak bardzo gardzą... To trend stary jak świat -byli już przecież punkowcy, bikiniarze, kultura rapu. Teraz jednak jest trochę inaczej. Współczesne bycie “anty” musi być modne i dość wygodne, bo kto chciałby się męczyć w swoim buncie.

Na imprezy się nie chodzi, na imprezach się bywa...

Każde zachowanie młodych alternatywnych jest dokładnie przemyślane pod względem wizerunkowym. Wypada chodzić na wybrane imprezy. Obecność tam, to przynależność do pewnego grona - podobnych do siebie, jak 2 krople wody, zbuntowanych i uważających się za lepszych.

Przykładem mogą być miejsca takie, jak niedawno otwarty Syreni Śpiew. Po pierwszych dwóch imprezach rozgorzała burzliwa dyskusja na Facebooku nt. cen i atrakcji jakie klub serwuje. Czytając ponad 170 komentarzy można dojść do 2 wniosków:

- Bycie alternatywnym i zbuntowanym jest wspaniałe gdy można się nim obnosić w prestiżowym dla tych celów miejscu
- jeszcze lepiej jest mieć pieniądze na obnoszenie się swoją alternatywnością

Narzekania na drogie piwo i konieczność opłat za wejście boleśnie obnażało wewnętrzne rozdarcie alternatywnego podejścia. Z jednej strony chcą oni być jak najdalej od komercji (bycie komercyjnym jest równoważne z byciem mainstreamowym = złym), co jest podstawą ideologi odrzucenia i buntu. Z drugiej strony chcą być elitarni, niedostępni dla wszystkich i wyjątkowi - a to kosztuje...

Kto zapłaci za Twój snobizm?

Szkół jest kilka. Można brać kasę od rodziców, jednak od pewnego wieku już nie wypada. Można zostać freelancerem, jednak kreacja jest znacznie trudniejsza od negacji, zaś samozatrudnienie to tak naprawdę praca 24/7, więc nie ma czasu na bywanie. Większość decyduje się na stałe zatrudnienie, czyli bycie mainstreamowym. Bolesna lekcja ekonomii, jakiej doświadczają niestety nie jest w stanie zmienić ich nastawienia. Bycie alternatywnym i wyjątkowym jest przecież snobizmem, którym starają się odróżnić od innych. Chcą tak bardzo być wyjątkowi i nieprzeciętni...

Są ich tysiące. Tak samo zbuntowanych i nastawionych na odrzucanie otaczającej ich rzeczywistości. Chcieliby być wyjątkowi nie zauważając, że zlewają się w jedną masę, na której wyrosła już nie jedna fortuna. Bo marketerzy już dawno spenetrowali tę “niszę”. Kiedy sami alternatywni to zauważą i zrozumieją, będzie już za późno na refleksję. Nastąpi bolesne rozczarowanie, z którego być może już nigdy się nie otrząsną...