wtorek, 17 czerwca 2014

Surfowanie vol. 1



Jako mały chłopak zobaczyłem na filmie opalonego gościa z deską surfingową pod pachą, który poderwał najładniejszą laskę w okolicy nawet się do niej nie odzywając. Spojrzał na nią, przeczesał spalone słońcem i morską solą włosy i już była jego. Nie pamiętam, co to był za film, ale pamiętam co wtedy pomyślałem: Jak dorosnę chce być taki jak on!

Trochę trwały przygotowania do pierwszego surfu w moim życiu. Najpierw trzeba było znaleźć jakąś sensowną miejscówkę, która mnie nie zbankrutuje. Europa nie bardzo wchodziła w grę (jak się dzisiaj dowiedziałem, niesłusznie. Podobno są świetne miejsca do surfowania w Portugalii), więc wypadło na US. Dokładnie to na San Diego, ze względu na zwykły zbieg okoliczności.

Potem trzeba było zebrać kasę, co będąc osobą bez stałego źródła przychodów nie jest łatwe. Życie freelancera ma jednak swoje zalety. Nikomu nie musiałem się tłumaczyć dlaczego wybywam z naszego pięknego kraju na 4 tygodnie. Biorę lapka pod pachę i spadam - jak będzie coś ważnego, to jestem pod mailem i Skype, więc nie ma rzeczy niemożliwych do ogarnięcia.

Ostatecznie wylądowałem w San Diego pod szkołą surfingu znalezioną na Yelp. Mają masę recenzji i do tego średnią ocen 4,5. Z braku innych sugestii zdecydowałem się na nich i mam nadzieję, że mnie nauczą. Co by mi nie zabrakło motywacji wykupiłem pakiet 10h nauki (jak mawiał trener boksu na Gwardii - nic tak nie przywiązuje zawodnika do klubu, jak długoterminowa przedpłata).

Dzisiaj odbyła się pierwsza godzina zajęć. Mój nauczyciel, jak się okazało Portugalczyk, uczył mnie stawania na desce i zajmowania właściwej pozycji na jej środku. Miał naprawdę dużo cierpliwości do mojego nieporadnego zapału. Spokojnie tłumaczył co robiłem źle i starał się wspierać mnie dobrym słowem, komentował każdą porażkę i klaskał przy każdym małym sukcesie. Z około 30 fal, które próbowałem złapać ostatecznie przepłynąłem może ze 3. Nie pierwszą, nie ostatnią, po prostu 3 przypadkowe fale, które akurat się napatoczyły gdzieś pomiędzy 27 upadkami na plecy lub japę.

Krótkie podsumowanie i parę fun facts:
- woda w Pacyfiku jest zimna i raczej wszyscy surfują w piankach od kostek i z długim rękawem. Ja oczywiście mam wersję short, bo po paru wyjazdach nad Bałtyk naprawdę trudno jest mnie przestraszyć temperaturą wody.
- Pacyfik jest oczywiście dużo bardziej słony niż Bałtyk, jednak wypicie wielu naprawdę solidnych łyków wody nie powoduje wymiotów (true story, zaufajcie mi)
- wskakiwanie na deskę jest dużo łatwiejsze niż wstawanie z niej na fali
- 80% czasu przeznaczonego na surfowanie spędzasz ciągnąc deskę na głębszą wodę. Nawet jak znasz trick z dziobem deski, to nie jest to znacząco łatwiejsze ani szybsze.
- znak “zakaz kąpieli, plaża dla surferów” najmniej obchodzi kąpiących się, a najbardziej surferów, którzy starają się nikogo nie zabić. Jak widać gorący piasek i chłodna woda potrafią wybić z głów zdrowy rozsądek nie tylko nad polskim morzem.
- na plażach obowiązuje całkowity zakaz palenia, używania szklanych butelek i puszczania głośno muzyki - kocham to miejsce!
- kanapka z avocado i kiełkami jest najlepszym na świecie lunchem po surfowaniu. NAJLEPSZYM!

Jutro druga lekcja, może tym razem będzie lepiej. Trzymajcie kciuki.


poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Dzisiaj jestem zajęta, kastruję męża…


Każda kobieta marzy o mężczyźnie silnym, stanowczym i przebojowym, którym będzie się mogła pochwalić na przyjęciu przed koleżankami. Tylko dlaczego, gdy takiego znajdzie, to go kastruje?

Znam setki takich historii. Dziewczyna szuka dla siebie chłopaka, nie może go znaleźć, bo faceci dookoła niej to “lamusy’ (cytat z niedawnej wyprawy do klubu). Porządni, uczesani i grzeczni - słowem nic, co byłoby w nich interesujące na tyle, żeby zostać zauważonym w tłocznym miejscu przepełnionym testosteronem i pachnącym estrogenem buzującym z obu płci.

Ona poszukuje tego jedynego, który wprowadzi element szaleństwa w jej nudne i monotonne życie - faceta, który wywróci je do góry nogami i sprawi, że znów będzie fascynująco. Musi być nietuzinkowy i niebanalny. Musi wyglądać i zachowywać się wyjątkowo. W dodatku musi dostrzec ją - niestety nieco banalną i zwyczajną, ale przecież posiadającą dusze rebeliantki i romantyczki (nigdy nie miała odwagi tego pokazać, ale przecież taka właśnie jest… zupełnie inna niż te wszystkie głupie laski wokoło…).

Załóżmy, że świat jest doskonały, sprawiedliwy i opiera się na wiedzy czerpanej z hollywoodzkich komedii romantycznych. Oto podchodzi do niej ON - dostrzegł w niej całe jej piękno i wie, że jest tą jedyną. Zaczynają się spotykać, jest wspaniale - kwiaty, niespodzianki, szaleństwo przy każdym spotkaniu. Motyle w brzuchu pojawiają się przy każdym jego słowie, zarówno pisanym w smsach i na fb, jak i wypowiedzianym na żywo. Ten gość jest spełnieniem jej wszystkich marzeń.

Nadchodzi więc czas, by go wykastrować. Dlaczego? Bo jest zagrożeniem… Dla samego siebie… Należy go udomowić i uzależnić od siebie, tak by przestał być atrakcyjny dla koleżanek. Przecież któraś z nich mogłaby postanowić go zabrać dla siebie. Należy temu zapobiec za wszelką cenę…

Pilnowanie siebie jest nieco zbyt poważnym wyzwaniem (komu by się chciało, przecież kocha mnie taką, jaka jestem), więc to jego trzeba nieco utemperować. Koniec z flirtowaniem z innymi kobietami, koniec z bywaniem bez niej, koniec ze spotykaniem się z kolegami. Teraz jesteś tylko mój, w mojej małej, choć złotej klatce… Zapewnię Ci wygodne życie, jednak będziesz musiał się do mnie dostosować. Możesz już przestać chodzić w dopasowanych koszulach do pracy (widziałam, jak ta pipa z księgowości na Ciebie patrzy), koniecznie masz do mnie dzwonić z każdego wyjazdu służbowego co najmniej 50 razy dziennie mówiąc mi jak bardzo mnie kochasz… Masz siedzieć w hotelu i tęsknić za mną. A gdy jesteś przy mnie, to tul mnie i oglądaj ze mną MOJE ulubione seriale na naszej wspaniałej wygodnej sofie.

Po 6 miesiącach takiego traktowania ten wymarzony koleś ma dwa wyjścia… Albo ucieknie do wolności i znów będzie sobą, albo zostanie i stanie się wykastrowanym kanapowym kotem, którego będziesz głaskała i tuliła do siebie zastanawiając się gdzie podział się ten drań, którego kiedyś pokochałaś. Ponarzekasz koleżankom, jak bardzo się zmienił, jak przestał być tym dawnym dachowcem przynoszącym Ci myszy upolowane na strychu. Będziesz narzekała, ale będziesz czuła się bezpieczna, bo przecież wykastrowany i tak się żadnej innej już nie przyda…


fot: Cristina Silva

piątek, 18 kwietnia 2014

6 rzeczy, których dowiedziałem się w Berlinie cz. 2



4. Picie i palenie - kiedy jechałem jakiś czas temu do Mediolanu,w przewodnik było napisane, że we Włoszech nie funkcjonuje coś takiego, jak strefa dla niepalących. Wszyscy palą i koniec. Spodziewałem się tego po południowcach, ale zupełnie nie po Niemcach - totalnie błędne założenie! W Berlinie papierosy są wszędzie! Na przystanku autobusowym czy stacji s-bahnu, w kolejce do kebaba, w każdym barze i na każdym kroku. Wszyscy palą i wywalają peta na chodnik - nie tylko imigranci, ale też rodowici Niemcy. I nikt nie robi z tego problemu. Podobnie jak z picia piwa - na ławce w parku, w komunikacji publicznej (w U-bahn akurat są plakietki, że nie można) i dowolnym innym miejscu. Spożywanie alkoholu na ulicy jest w Berlinie legalne i powszechnie praktykowane. Nikt nie chodzi nawalony, nikt nie zarzyguje wszystkiego dookoła, nikt nie dostaje mandatu. Da się? Da się, tylko trzeba to zrozumieć i przyzwyczaić. Tak powszechne w Polsce przeświadczenie, że jak dzieci nie będą widziały nikogo z piwem w ręku, to nie dowiedzą się o istnieniu alkoholu przed 18 rokiem życia jest tu zupełnie obce. Ale to pewnie dla tego, że Niemcy już dawno zrozumieli, że od wychowywania dzieci są rodzice, a nie straż miejska.

5. Puby i kluby - Berlin rozkoszuje się w swoich pubach, barach i ogródkach piwnych. Nie ważne, czy popijasz Berliner Weisse, czy Carlsberga jesteś tu mile widziany. Siedzenie przy piwku/drinku i gadanie jest chyba ich ulubioną metodą spędzania czasu. Wg wielu opinii znajomych mieszkających dłużej w Berlinie, jedynym co może przebić siedzenie przy piwie i gadanie jest… oglądanie piłki nożnej przy piwie i gadanie o niej jednocześnie. Jeśli lubisz takie klimaty, to w Berlinie będziesz w siódmym niebie. Praktycznie cały Kreuzberg będzie Twoją ziemią obiecaną i doliną wiecznej szczęśliwości. Miejsc jest niezliczona ilość i różnorodność (można trafić do Irish Pubu, w którym cała obsługa jest z Polski - true story), drinki wymyślne i dosyć tanie, ludzi do pogadania pełno. Nie ma problemu z zaczepieniem kogoś ze stolika obok i porozmawianiem z nim przez 15 minut - tutaj każdy ma jakąś historię. Jeśli jednak nie bardzo lubisz siedzieć w miejscu i wolisz jednak się trochę poruszać prezentując gibkość swych ruchów na parkiecie to czeka Cię srogie rozczarowanie. W Berlinie są kluby, w których się tańczy, jednak w 90% wyglądają jak warszawskie “Luzztra” i mniej więcej do tego służą. Znajdziesz w nich świetną muzykę (tak długo jak lubisz muzykę elektroniczną) i największe na świecie stężenie naćpanych ludzi na metr kwadratowy. Absolutnie wszyscy są po prochach (łącznie z obsługą). Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem i chyba nie mam zamiaru tego powtarzać. Podobno są jakieś bardziej lajtowe kluby (tu zwane komercyjnymi), jednak nie udało mi się do nich trafić. Następnym razem na pewno się wybiorę i dam znać.

6. Za krótko i zły termin - żeby naprawdę móc powiedzieć cokolwiek więcej o Berlinie, trzeba spędzić tam znacznie więcej czasu. Byłem przez 6 dni i prawie nic nie zobaczyłem. Zachodnią część Berlina, tak bardzo różną od wschodniej, widziałem praktycznie raz przez okno kolejki pędzącej w stronę lotniska. Dodatkowym problemem była pogoda. Przez cały wyjazd wiało i było średnio ciepło, więc bardzo duża część atrakcji, które są dostępne w środku sezonu nie była jeszcze czynna. Koniecznie muszę tam wrócić na dłużej (jeszcze z tydzień lub dwa), jednak teraz zdecydowanie bardziej będę celował w miesiące wakacyjne. Masa małych i klimatycznych knajpek nad brzegiem rzeki (Berlin leży nad Sprewą i Hawelą, które łączą się w jego zachodniej części), imprezy na stacjach s-bahnu i masa innych niezapomnianych przeżyć dostępnych latem są wystarczającą zachętą do przyjazdu. Zdecydowanie polecam każdemu!

6 rzeczy, których dowiedziałem się o Berlinie cz. 1

Udało mi się wreszcie wybrać do Berlina.

Jedno z najważniejszych miast w Europie, pełne znajomych i całkiem blisko od Polski, ale jakoś zawsze było nie po drodze. A to termin nie taki, a to pogoda niesprzyjająca albo słońce świecące zbyt głośno. Teraz jednak wszystkie gwiazdy w konstelacji złożyły się w jedną wielką strzałkę skierowaną na stolicę Niemiec i tak oto wylądowałem na Tegel. Byłem 6 dni i każdego z nich uświadamiałem sobie coś zupełnie nowego i wartego odnotowania. Jeśli nigdy nie byłeś/byłaś w Berlinie, to potraktuj to jako najprostsze i bardzo powierzchowne wprowadzenie do tego niezwykłego miasta.

1. Komunikacja miejska - absolutnie pierwsza rzecz, z którą zetkniesz się w Berlinie, jeśli nie jesteś bogatym rozleniwionym klopsem bujającym się tylko taksówkami. Jest po prostu perfekcyjnie zaplanowana. Gość, który to wymyślił i rozpisał powinien każdego dnia dostawać butelkę dobrego wina. Dojechanie z dowolnego miejsca w Berlinie do wymarzonej przez Ciebie lokacji jest zawsze proste i logiczne. Wszystkie perony i przystanki są doskonale oznakowane i pokazują najbardziej potrzebne informacje - numer linii, kierunek, najbliższe stacje, za ile pojawi się pociąg/autobus. Absolutne mistrzostwo świata. Nie da się zgubić albo nie trafić. Tylko uważajcie na bilety - jak kupicie zły to czeka Was upomnienie w wysokości 40 Euro, z którego raczej nie wykręcicie się na psie oczka.

2. Multikulturowość - takiego wymieszania ras, klas, kultur i środowisk nie widziałem nigdzie. Nawet w Nowym Jorku nie widziałem takiej różnorodności. Na przejściu dla pieszych stoją obok siebie Azjata w drogim garniturze spieszący się na biznesowe spotkanie, czarnoskóra hipsterka w spodniach w kwiatki, paru gości wyglądających na szefa kuchni z kebaba za rogiem i pięćdziesięcioletni biały biker pokryty cały tatuażami, w skórzanej kurtce i żółtych kaloszach. Spotkacie tutaj absolutnie każdego, kogo jesteście w stanie sobie wyobrazić. Oni wszyscy tu są i nie kryją się ze swoją obecnością. Często nawet nie zauważą Twojej obecności, gdyż ze swoją nudnawą stylówką nie jesteś wart ich uwagi.

3. Bezstresowość - nie jesteś w stanie opisać dokładnie na czym to polega, póki nie wrócisz do Polski i nie spojrzysz na ludzi wokół Ciebie - ten stres i zawziętość na twarzach naszych sąsiadów, nieznajomych na ulicy, znajomych i wszystkich w zasięgu wzroku. Tak bardzo się z do niej przyzwyczailiśmy, że już nawet nie dostrzegamy jej absurdu. W Berlinie totalnie się z tym nie zetknąłem. Naturalny uśmiech albo chociaż neutralna mina są czymś naturalnym. Nikt na Ciebie nie patrzy, jak na potencjalne zagrożenie (albo jak na pajaca, jak się za dużo uśmiechasz). Tu się po prostu ludzie dobrze i bezstresowo czują, a nawet jak są zestresowani, to starają się to ukryć, a nie opowiadać wszystkim do około jak bardzo jest źle i dlaczego będzie tylko gorzej. W Berlinie nie ma znaczenia jak wyglądasz, co masz na sobie ani jak inni mogą na Ciebie patrzeć. Masz to w nosie, bo sam określasz i wyrażasz to kim jesteś - nie robisz tego dla innych, robisz to dla siebie, więc dlaczego miałaby Cię interesować ich opinia…

środa, 7 listopada 2012

Znajome twarze



Chcesz się nauczyć marketingu? Wyrzuć Kotlera, idź do Go-Go!

Marketing to sprzedawanie marzeń. To obiecywanie ludziom, że są tylko o jeden krok od bycia obiektem westchnień milionów takich samych głupków jak my. Kup Macbooka i myśl inaczej, zjedz nasz jogurt i zostań królową balu, użyj nowego tuszu do rzęs i znajdź mężczyznę doskonałego, uruchom wiertarkę udarową i zdobądź uznanie teściowej.

Książek o marketingu jest wiele - jedne ciężkie od wiedzy i toporne w treści. Inne, bardziej w amerykańskim stylu, to lekkie i przyjemne poradniki typu “jak sprzedaż długopis ojcu za miesięczną emeryturę” i “Jak zaliczyć sąsiadkę po drodze do warzywniaka”. Wszystkie mają z założenia nauczyć Cię marketingu. Chcesz poznać prawdę? Wyrzuć je wszystkie!

Prawdziwą lekcję marketingu dostaniesz w 10 minut za jedyne 500 złotych w dowolnym klubie go-go w Twojej okolicy. 5 piosenek, na które dasz się naciągnąć jak jeleń, nauczą Cię więcej niż 5 lat studiów na SGH. Wiesz dlaczego? Bo te dziewczyny naprawdę sprzedają marzenie. Jeśli jeszcze tego nie rozumiesz, to znaczy, że potrzebujesz kolejne 500 złotych i 10 minut. Po tym czasie, albo załapiesz o co chodzi, albo skończą Ci się pieniądze na karcie i będziesz musiał przyjść na kolejny “semestr” zajęć.

Research zaczynają od rozmowy, by wybadać Twoje potrzeby, marzenia, ukryte fascynacje. Potem już przychodzi czas na obietnice, których jesteś spragniony. Jeden, drugi, trzeci taniec i już wiesz, że jesteś wyjątkowy, że naprawdę jej się podobasz i zostało naprawdę niewiele do tego, by najpiękniejsza dziewczyna w okolicy oddała Ci się na zawsze. Jedyne, co musisz zrobić to zamówić jeszcze jeden taniec i będzie naprawdę dobrze...

Wiele osób może powiedzieć, że to nie o nich. Że przecież nie chodzą do go-go i nie dają się złapać na te sztuczki. Taka sama liczba osób, z pełnym przekonaniem, powie, że reklama w telewizji na nich nie działa...

Jednak wystarczy przejść się w weekend do modnego klubu w Warszawie, by zobaczyć dokładnie ten sam schemat. Tańczą na parkiecie, piją drinki z koleżankami, szukają oczami ofiary. Robią to co tydzień (albo i częściej) polując na kolejnych spragnionych adoratorów. Przez cały wieczór będą sprzedawały im marzenie o upojnej nocy razem jednocześnie naciągając na drinki i uśmiechając się zalotnie za każdym razem gdy dostaną nowego. Bo przyszły tu właśnie w tym celu, rachunek dostaniesz na barze...

Chodząc regularnie do klubu nauczysz się je rozpoznawać. Te same znajome twarze, w tych samych rejonach parkietu. Podzieliły pomiędzy siebie teren, by nie wchodzić sobie w drogę. Widzę, jak umiejętnie posługują się marketingiem bezpośrednim, sprzedażowym (bundle - dziś jestem z koleżanką) i jak wiele można się od nich nauczyć. Bo te najlepsze już dawno powinny wykładać na uczelniach. Jak kiedyś będę szukał PRówki albo marketingowca to właśnie w klubie. Mam tylko nadzieję, że nie naciągnie mnie na drinki i nie ucieknie po pierwszym dniu w pracy...



zdjęcie ze strony http://www.krakowtraveltours.com/

niedziela, 21 października 2012

Tylko mi nie kłam!



“Nienawidzę, gdy ktoś mnie okłamuje” jest najczęściej powtarzanym kłamstwem przez kobiety...

Ile razy już to słyszałem: “Możesz robić co chcesz, ale mi nie kłam!” - to zdanie jest jak rzep i nigdy go nie zrozumiem. Po co je wypowiadasz droga kobieto? Chcesz pokazać jaka jesteś nowoczesna i pełna zrozumienia? Przecież sama nie wierzysz w to co mówisz...

Gdybyś naprawdę chciała słyszeć z moich ust wyłącznie prawdę, to lekarz powinien Cię skierować na leczenie zaburzeń masochistycznych. Nie zniosłabyś jednego dnia w moim towarzystwie, ani jakiegokolwiek innego faceta. Okłamujemy się od wieków i dobrze się z tym czujemy. Od dziecka jesteśmy uczeni, że nie należy mówić komuś, że jest gruby, albo brzydki. A niestety większość z nas jest... Co wtedy? Czy w myśl Twojej wypowiedzi, zapytany “czy ładnie mi w tej sukience?” odpowiedzieć “nie, wyglądasz w niej zupełnie nieatrakcyjnie”? Ile takich szczerości zniosłabyś w ciągu jednego dnia, tygodnia, miesiąca? Gwarantuję Ci, że po drugim takim tekście wnętrze Twojej dłoni byłoby odciśnięte na moim policzku, a Twoja osoba już nigdy nie ubierałaby się nad ranem w moim mieszkaniu...

“Czy uważasz, że [wstaw imię koleżanki] jest ładna?” Skoro nie chcesz żebym Cię okłamywał, to nie zadawaj mi takich pytań... Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Jeśli miałbym powiedzieć prawdę, to awantura murowana... Albo jest brzydka i staję się nieczułym chamem, albo jest ładna i awantura murowana. Jeśli chcę tego uniknąć, to muszę kłamać, nie ma innego wyboru.

Ale przecież kłamstwo, to najgorsze, co mogłoby Cię spotkać z mojej strony. Przecież można żyć w zgodzie i miłości wzajemnie się nie okłamując... Przecież szczerość jest podstawą udanego związku i długotrwałej relacji dwojga ludzi. Przecież... podobno ktoś widział Yeti... Nie znam związku, w którym partnerzy, od czasu do czasu, by się nie okłamywali. Im dłużej on trwa, tym więcej kłamstw się w nim pojawia. “Twoja mama świetnie gotuje”, “Moi rodzice naprawdę Cię lubią”, “Jesteś najpiękniejszą osobą, jaką znam”...

Kiedy ludzie zrozumieją, że nie jesteśmy z kimś dlatego, że we wszystkim jest “naj”? Jesteśmy z kimś, bo ma najlepszy dla nas zestaw cech. To ich kombinacja tworzy tą (nie)doskonałą całość, którą kochamy? Okłamujemy się, ale robimy to, by nie sprawiać tej drugiej osobie przykrości, chcemy sprawić jej przyjemność, lub nie zawracać głowy pierdołami. Nawet jeśli nie wyglądasz bajecznie w każdej sukience, to masz tysiąc innych cech, które zdecydowanie wygrywają z tą jedną (kilkoma) sukienkami, w których wyglądasz, jak worek kartofli... A to przecież jest dla Ciebie najważniejsze, nie drobne kłamstwa, którymi poprawiam Ci humor...

niedziela, 2 września 2012

Wyprowadzam się, bo kiedyś byłeś inny!



Pragnienie autodestrukcji jest w Tobie tak silne, a mimo to wciąż tu jesteś i nigdzie się nie wybierasz.

Widzę Cię każdego dnia i zastanawiam się, jak to możliwe, że wciąż jeszcze żyjesz. Przecież nie ma w Tobie już nic, co chciałbyś przekazać innym, ani nie pozostała już w Tobie najmniejsza cząstka jakiejkolwiek wartości, z którą byś się zgadzał.

Już od jakiegoś czasu odczłowieczasz się coraz bardziej. Obserwowałem dzień po dniu, jak w imię “kariery” wyzbywasz się współczucia, czy etyki zagłębiając się coraz bardziej w świat, który chcesz podbić. Świat, gdzie jednymi wartościami jest ROI i KPI odnoszące się do wszystkiego - pracy, rodziny, przyjaźni, znajomości czy nawet hobby. Widziałem jak bardzo doskonalisz się w sztuce nie zbliżania się do ludzi i traktowania ich jedynie jako narzędzia do osiągnięcia krótko i długofalowych celów. Pozbawiając się wszelkich uczuć nauczyłeś się, że osoby w okół Ciebie nie interesuje prawda o Tobie, tylko kilka zachwytów nad ich własną osobą. Kiedyś tłumaczyłeś mi jak bardzo skuteczne jest słuchanie ich potrzeb. Spełniając je zyskujesz więcej niż gdybyś naprawdę z nimi rozmawiał. Tak jak robiłeś to kiedyś.

Widzę jak kompensujesz sobie pustkę w życiu chodząc po klubach i podrywając przypadkowe dziewczyny. Widziałem Cię wielokrotnie w eleganckich lokalach i podrzędnych spelunach, gdzie udowadniałeś sobie, że można powiedzieć im wszystko a wyćwiczony przed lustrem uśmiech oczami otwiera kobiece serce/nogi szybciej niż kilka drinków i złoty zegarek. Podobnie jak w pracy, tak i z tymi dziewczynami postępujesz cynicznie licząc KPI i ROI z każdej spędzanej z nimi chwili. Emocje zostawiasz dla tych, którzy mają na nie czas, a ze swojego życiu wyrzucasz każdego, kto mógłby być wart uczucia.

Pamiętam kiedy to się zaczęło. Odkąd poparzyłeś się zapałkami jakiś czas temu, postanowiłeś unikać ognia za wszelką cenę. Jesteś pewien, że już się więcej nie poparzysz - jednak chciałbym Ci powiedzieć, że niestety nie podgrzejesz również obiadu, ani nie napalisz w kominku w zimowy wieczór. Wiem, jak panicznie boisz się pożaru, ale ogień, jak i emocje - daje ludziom więcej dobra, niż oparzeń. Wiem, że nie ma dla Ciebie już nadziei na zmianę tego stanu, jednak przy każdym naszym spotkaniu staram Ci się przypominać o korzyściach płynących z posiadania kuchenki, kominka i jak wiele wspomnień ludzie zbierają przy ogniskach.

Tak więc patrzę na Ciebie i widzę, jak bardzo się staczasz. Każdego dnia próbuję przekonać Cię do zmiany sposobu życia, do zrobienia czegoś ze sobą, byś w końcu zaczął żyć, a nie tylko egzystować. Jednak każdego dnia widzę, że iskra uczuć i emoci gaśnie w Twoich oczach pozostawiając po sobie coraz większe spustoszenie emocjonalne, wyciskając z Ciebie ostatnie krople empatii i utwardzając jedynie pustą skorupę bezdusznego istnienia.

Widzę Cię każdego poranka w zaparowanym lustrze łazienki i patrzymy sobie głęboko w oczy. Albo mnie w końcu posłuchasz i się zmienisz, albo będę się musiał wyprowadzić - obaj nie damy rady żyć w tym samym ciele...

zdjęcie z omtimes.com